wtorek, 24 stycznia 2017

,,Kochajmy marzycieli, czyli przepis na jazzowy musical''

   Miałam dzisiaj ogromną przyjemność obejrzeć najnowszego kandydata do Oskarów, ,,La La Land''. Laureat siedmiu złotych globów, statuetek Critics Choice, Satelit oraz licznych innych prestiżowych nagród. Sam fakt, jak wysoko został oceniony film, sprawia, że wręcz żal było na niego nie pójść. W końcu takie rekomendacje mówią same za siebie. W dodatku, jako fanka pierwszoplanowej pary, musicali i wszelkich historii miłosnych, czułam się zobowiązana zaliczyć ten seans.


   Los Angeles. Para życiowych marzycieli, Mia i Sebastian, kilkukrotnie spotyka się w nieoczekiwanych okolicznościach. Oboje mają wyznaczone w życiu cele, sny, które pragną spełnić. Ona, niezdarna baristka, planuje karierę jako aktorka w Hollywood. On, bezrobotny pianista jazzowy, chciałby otworzyć własny klub. Niespodziewany związek, w który wchodzą, owocuje i pozwala piąć się na sam szczyt. Jednak czy miłość, która od początku ich napędzała, przetrwa próby rozwoju kariery? Czy w wędrówce, którą przebywają, zawsze wybiorą te same ścieżki?
   Przyznam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam, że zastanę film z fanfarami, w wielkim stylu, z olbrzymim, faktycznie hollywoodzkim rozmachem. Okazało się, że owszem, nie pomyliłam się, bo film z pewnością był brawurowy (chociażby pierwszy numer muzyczny oraz kilka późniejszych zbiorówek), jednak to wszystko zostało ukazane w bardzo kameralny, spokojny, nastrojowy sposób. Najbardziej wybijającym się gatunkiem na tym tle jest faktycznie romans. Czy melodramat? Wielu sądzi, że tak, jednak według mnie, to na szczęście kwestia interpretacji.


   Na początku chcę pochwalić genialną, wprost przecudowną muzykę. Idealnie wpasowywała się w klimat filmu. Być może było jej lekko za mało- to fakt, w końcu mamy do czynienia z musicalem, a tam powinno się aż od niej roić. Ale utwory są perfekcyjnie dobrane, sama realizacja dźwięku przewyższyła moje oczekiwania. Fantastycznemu jazzowi towarzyszy choreografia- po raz kolejny: nie jest ona zbyt natarczywa, to delikatne, wdzięczne ruchy, nie ma tu miejsca na przesyt. Brawa za to choreografom, którzy doskonale dopasowali się do charakteru filmu. Być może dlatego właśnie film jest tak specyficzny; pozostawia nam niedosyt, ale mimo wszystko uwodzi swoim czarem. Nie chcę zostać źle zrozumiana; układy jak najbardziej robią wrażenie, szczególnie ich synchronizacja, jednak nie są najważniejszym elementem filmu. Bo jego czołowym znakiem jest oczywiście muzyka, ale jeszcze bardziej uczucia i emocje głównych bohaterów.
   Podobała mi się kreacja pierwszoplanowego duetu. Emma Stone oraz Ryan Gosling odwalili naprawdę kawał dobrej roboty. Bardzo dobrze wypracowane wizerunki postaci, nie było tu też miejsca na sztuczność. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to za mała dawka ich charyzmy w niektórych scenach. Ale ogólnie rzecz biorąc, to naprawdę wybitna para.


   Gratuluję również scenografom i kostiumologom za śliczne, wyraziste otoczenie. Sceneria wydaje się wprost bajkowa, a ubrania bohaterów zachwycają kolorami. Niezwykle dobrze dopasowane barwy budzą na ekranie życie i dodają wszystkiemu energii i siły.
   Biję pokłony dla Pana Chazelle'a. Świetny scenariusz, jeszcze lepsza reżyseria. Cała sceneria w której się znajdujemy, niepowtarzalny klimat seansu oraz grom pozytywnej energii, która mnie napadła po filmie tylko napędzają mnie do zachwalania tego wybitnego twórcy. ,,Whiplash'', który obecnie przechodzi już do grona filmów, które trzeba obejrzeć, słusznie dał nam znak, że w tym człowieku drzemie wielki talent. Niewątpliwie ,,La La Land'' to kolejny tego dowód.
   Moja ulubiona scena? Bardzo trudny wybór. Najbardziej wybija się pierwsza, w której to olbrzymie widowisko zapewnia choreografia na dachach samochodów i piękna piosenka całego zespołu. Jednak chyba bardziej od niej urzekł mnie finał. Cudowne połączenie kilku utworów, które szczerze mówiąc w owym kontekście aż mnie wzruszyło. Oprócz tego, polecam ,,City of Stars''- wszystkie wykonania w tym filmie, na czele z ujęciem Ryan'a z Emmą przy pianinie- Lovely Night oraz powtarzające się w tle dźwięki Another Day of Sun bądź Engagement Party.


   Czego zabrakło mi najbardziej? Ról drugoplanowych. Rozumiem zamysł ukazania Mii i Sebastiana na bardzo mocnym pierwszym planie, ale czasami brakowało mi wielowątkowości. Mogłoby być więcej ciekawych postaci drugorzędnych, których tu w zasadzie nie ma. To jest dla mnie główną wadą owego musicalu.
   Do czego jeszcze bym się przyczepiła? Och, ciężko mi coś w tym fragmencie powiedzieć. Może momentami zabrakło nieco harmonii w fabule, albo odrobiny humoru (jest jej spora dawka, ale gdzieniegdzie zwiększyłabym ją). Czasami za mało było akcji, niektóre wątki się troszeczkę ciągnęły. Ale nie mogę narzekać na to zbyt mocno, bo jest to swoistym urokiem tego filmu. W każdym razie, wad jest tak niewiele, że trudno określić ich wartość w stosunku do uroku filmu. Co nie znaczy, że ich nie ma.
   ,,La La Land'' oceniam bardzo, bardzo pozytywnie. Zdecydowana dziewiątka na dziesięć możliwych punktów. Najlepszym określeniem tej produkcji jest ,,czarująca''. To prawda, zostałam uwiedziona magią tego filmu i życzę każdemu, żeby dał mu się ponieść w równym stopniu co ja. W końcu kto ma nas oderwać od codzienności, jeśli nie zakochani marzyciele.

Wasza,

czwartek, 19 stycznia 2017

,,Zmiana pomysłu, czyli science fiction na drugim planie''

   W ciągu ostatnich kilku lat zalała nas fala filmów SF. Tak jak wcześniej, owe przypływy mają poniekąd związek z książkami: najpierw ,,Harry Potter'', czyli ogólna faza na czarodziejów, magię i temu podobne klimaty, następnie ,,Zmierzch'', czyli romanse dla nastolatek oraz oczywiście wszelakie zjawiska paranormalne, a teraz, zapoczątkowany przez ,,Igrzyska Śmierci'', etap społeczeństw przyszłości. Oczywiście nie są to sztywne schematy- jednak dając się ponieść tłumowi, czytelnicy bądź widzowie mieli okazję zgodnie z tymi cyklami zakosztować rozkoszy i wad każdej z tych odmian.


   ,,Pasażerowie'' to kolejny z wielu filmów osadzony w świecie przyszłości. Akcja rozgrywa się na statku kosmicznym, który wraz z zahibernowanymi pasażerami i załogą zmierza w stronę oddalonej o sto dwadzieścia lat planety, na której ma zostać utworzona nowa ziemska kolonia. Myślę, że jako głównego bohatera można wytypować Jima Prestona (Chris Pratt), który jednak pojawia się na ekranie wcześniej od mimo tego równie ważnej Aurory Lane (Jennifer Lawrence). Oboje wybudzili się ze snu (o ile tak można nazwać ten stan) o około dziewięćdziesiąt lat za wcześnie w skutek nieprzewidzianych usterek statku. Z początku spokojnie, powoli na ekranie robi się coraz ciekawiej.


   Należy oddać honor aktorom: para sprawdza się świetnie, ani przez chwilę nie widać po nich bezczynności, doskonale oddają emocje, które towarzyszą postaciom. Obok nich, dzielnie prezentuje się android Arthur (Michael Sheen), który wprowadza nieco humoru i naprawdę fantastycznie oddaje charakter robota. W porządku rola Laurence Fishburne, aczkolwiek nie powalił mnie, mam wręcz wrażenie, że krótkimi chwilami odstawał od czołowej dwójki. Mimo jego epizodu, to jak najbardziej mocną stroną seansu jest obsada: brawa dla nich i ludzi, którzy ich do tego wybrali.

   Czego mi zabrakło? Chociaż uważam, że aktorsko film się broni, to stracił trochę na ogólnej fabule- mam na myśli samą złożoność historii. Jest to przyjemne, ale w ogóle nieskomplikowane dzieło, co jednak jest dla mnie jednym z pierwszych skojarzeń do filmów science-fiction. Przez długi czas balansuje na granicy romansu i filmu obyczajowego, potem są nagłe zwroty akcji, a potem zakończenie, które ma być wzruszające, ale z pewnością nie wyciska łez. Brakuje mi większej ilości wątków, które obiecywał zwiastun- trochę mnie to zawiodło, ale z pewnością nie czuję się niezadowolona- cały przebieg był naprawdę urokliwy, po prostu nie było to do końca to, czego się spodziewałam.



   O dziwo, film nie zwalnia tempa. Mimo tego, że może nie taki wniosek wyciąga się z poprzedniego akapitu, to naprawdę widz nie ma czasu na wpatrywanie się w fotel przed nim. Reżyser jakoś oczarował całą scenerią, w jakiej się znajdujemy i nie pozwolił, by stracić zainteresowanie. 


   Generalnie podobało mi się. Efekty specjalne być może nie ujmowały, ale nie odstają od ogólnej oceny. Wystawiam ósemkę, przede wszystkim kierując się błogością, którą poczułam po obejrzeniu. Polecam może nie tyle fanom mocnego SF, ale tym, którzy mają ochotę się na chwilę oderwać od swojej historii ;)

Wasza,
Aleks ;)

,,Pędząc w stronę wybrzeża, czyli historia przyjaźni według Susan''

Jestem świeżo po przeczytaniu ,,Prawdodziejki’’ Susan Dennard, książki wydawnictwa SQN. Skończyłam ją dosłownie około ośmiu minut temu i, wciąż pełna emocji, zasiadłam do napisania recenzji. Jest to przykład pełnoetatowego fantasy, wraz z wszystkimi cechami tego gatunku. Znajdziemy tu tajemne intrygi, epickie pościgi, zapierające dech w piersiach sceny walki, skryte romanse i, co najbardziej charakterystyczne dla tego typu lektury, sporą dawkę magii w każdym tego słowa znaczeniu. Książka nie jest długa (porównując na przykład do piątej części Harry’ego Pottera), ale z pewnością też nie krótka, liczy prawie czterysta stron. Posiada liczne rekomendacje, między innymi od Sarah J. Maas, autorki bestsellerowej serii ,,Szklany Tron’’ oraz od Robin Hobb, znanej z trylogii ,,Skrytobójca’’.
Znajdujemy się w Czaroziemach. Za kilka miesięcy ma wygasnąć trwający dwadzieścia lat rozejm, po którym wielkie imperia i mniejsze państewka po raz kolejny pogrążą się w wojnie. Czołowe miejsca zajmują tu trzy potęgi: Cartorra, Dalmocja i Marstok. Przywódcy czują presję czasu zbliżającej się walki, każdy zaczyna przygotowywać jak najlepsze środki, by wkroczyć w pierwszą bitwę z nową siłą. Tylko nieliczni dążą do kontynuacji pokoju i zaprzestania narastania nowych konfliktów. W tym miejscu zastajemy dwie główne bohaterki; Safiyę i Iseult. Obie zostają wplątane w ciąg zdarzeń, od którego zależą losy zbliżającej się wojny. Porwania, ucieczki, starcia, a w tym wszystkim tysiąc różnych emocji, które muszą okiełznać i utrzymać na wodzy. Nie da się określić, kto tak naprawdę im zagraża, gdy sojusznicy okazują się przeciwnikami, a wrogowie dążą im z pomocą. Jedna rzecz jest w tym szaleństwie pewna; są przyjaciółkami na śmierć i życie.
              


               Kupując w księgarni, oczywiście pierwszą rzeczą, na którą spojrzałam, była okładka. Uważam, że idealnie oddaje ona charakter książki; z jednej strony tajemnicza, utkwiony w czytelniku wzrok bohaterki może przyprawić o ciarki, lecz z drugiej strony śmiała, pełna barw i już pokazująca rozmach, z którym powieść została napisana. Elementów nie jest zbyt dużo, za co jestem bardzo wdzięczna grafikowi,  ale zgodnie z zamierzeniem naszą uwagę przyciągają różne fragmenty ilustracji. Przede wszystkim, na czele stoi główna postać, Safiya. Jej postawa przedstawia ją jako osobę wytrwałą, dążącą do celu, ale również taką, która nie zawaha się użyć wszelkich środków, by osiągnąć to, czego pragnie. Z miecza i noża w jej dłoniach oraz bojowego ubioru łatwo wywnioskować, że jest dobrą wojowniczką. Dookoła niej wije się coś niebieskiego- z początku można to interpretować jako wodę bądź magię, którą włada prawdodziejka, ale po przeczytaniu powiedziałabym raczej, że jest to nić Więzi smutku. Co to oznacza? Łatwo się dowiedzieć, czytając książkę. Na drugim planie widzimy jacht wojenny oraz wzburzone fale. Według mnie, symbolizuje to zmienność ciągu wydarzeń, którą doświadczamy w trakcie lektury oraz po prostu nawiązanie do jednego z miejsc przygód. Ogólnie rzecz biorąc, okładka bardzo mi się podoba, szczególnie sposób, w jaki odnosi się do fabuły.
               Książka pełną parą oddaje niepowtarzalny klimat fantastyki. Pokazuje, co najlepsze w tym gatunku tak, że wprost nie można się od niej oderwać. Jest pełna niespodziewanych zwrotów akcji, a fabuła mknie z prędkością światła, porywając nas ze sobą. Wielkim atutem autorki jest to, że nieustannie buduje napięcie. Tempo nie zwalnia, wręcz przeciwnie; cały czas narasta. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest początek. Teoretycznie zostajemy wrzuceni w środek akcji, ale w ogóle nie poczułam presji nastających po sobie zdarzeń, mówiąc wprost: nudziłam się. To trwało przez około pierwsze sześćdziesiąt stron, wtedy nie łatwo było mi czytać książkę ciągiem. Ale w okolicach stron siedemdziesiątych coś zostało przełamane i zdarzenia popłynęły nieprzerwanym strumieniem. Za tą zmianę ogromnie dziękuję.


                                            Kolejnym olbrzymim plusem powieści jest świetne przedstawienie postaci. Chwała za główne bohaterki; Safiyę i Iseult. Poza nimi, bardzo wyraziście wypadają najważniejsze postacie drugoplanowe; Merik i Aeduan. Pisarka mocno popracowała nad ich osobowością, stylem wysławiania się, wrażeniami związanymi z ich obecnością. Reszta antagonistów i protagonistów wypada, szczerze mówiąc, na ich tle gorzej, ale dalej nie jest to zły poziom.  Osoby wychodzące poza wyżej wspomnianą czwórkę też prezentują sobą cele, wartości i wielokrotnie intrygi, ale nie są tak barwnie zaprezentowane.
               Safiya fon Hasstrel jest prawdodziejką. Ma dar rozpoznawania prawdy i kłamstwa, oraz intencji, które kierują daną osobą. Ponadto, jest domną Cartorry, co mniej więcej oznacza, że pochodzi z arystokrackiego rodu tego imperium. Przez większość życia mieszkała u wuja, za którym nie przepadała. To blond włosa, niebieskooka wojowniczka z wielkim zapałem do przygód. Bardzo dotkliwie odczuwa pewien brak celu w jej życiu, ciągle poszukuje swojej drogi. Wraz ze swoją więziosiostrą, Iseult, okradała bogaczy, by zaoszczędzić na pierwsze wspólne mieszkanie.
               Safi jest impulsywną osobą, która najpierw robi, potem myśli. To żywiołowa, wygadana dziewczyna ze sporymi zdolnościami aktorskimi, które pozwalają jej wybrnąć z opresji. Polubiłam ją. Mimo braku przemyśleń, jest ciekawą osobą, szczerą, rozumiejącą reguły rządzące jej środowiskiem. Nie brak jej inteligencji, chociaż nie zawsze z niej korzysta. To kolorowa postać, uczuciowa, która porywa za sobą ludzi. Strasznie podobały mi się jej komentarze i spontaniczność, która nią kierowała.
               Kompletnie inna jest Iseult det Midenzi. To więziodziejka, czyli czarodziejka, która odczytuje emocje innych ludzi. Widzi otaczające ich nici, których barwy symbolizują ich uczucia, jednak jej moc wykracza poza zwykłe umiejętności więziodziejów. Te zdolności dla niej samej pozostają tajemnicą. Z pochodzenia jest Nomatsanką, co mniej więcej oznacza (wnioskując z opisu), że wygląda jak Azjatka; czarne włosy, skośne oczy. Z powodu swojej narodowości nie jest przez ludzi szanowana, ba, wielokrotnie w trakcie historii publicznie ją poniżają i wyzywają. Iseult wychowała się w małej wiosce pod Venazą, gdzie zamieszkuje jej lud.
               Dziewczyna nie szuka kłopotów, w przeciwieństwie do swojej kompanki. To osoba cierpliwa, spokojna, która najpierw waży swoje czyny, a potem stwierdza, co jest lepsze. Brakuje jej sztuki improwizacji, którą obdarzona jest Safi. Łatwo panikuje, ale mimo tego jest też odważna, zawsze potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność. Jej kreacja nieco mniej przypadła mi do gustu, jednak nie można jej ocenić w zły sposób. To również bardzo interesująca postać, jej postępowanie jest racjonalne, ułożone, czasami podoba mi się jej roztropność i umiejętność dostrzegania rzeczy poza zwykłym rozumowaniem. Skrywa wiele tajemnic i dodaje uroku historii.


               Moim absolutnym faworytem jest książe Merik Nihar. Zabójczo przystojny, z błyskiem w oku i poczuciem humoru. To admirał Nubrevny , kraju sąsiadującego z imperiami. Usilnie próbuje odnowić handel w kraju, który został zniszczony w trakcie Wielkiej Wojny i do tej pory nie został uzdrowiony. Jego sytuacja nie jest łatwa- jego ojciec z każdym dniem może umrzeć, ale nie przeszkadza mu to mącić szyków, a siostra, która po śmierci rodziciela zostanie królową, nieustannie dąży do konfliktu. Merik jest wiatrodziejem, co pozwala mu na liczne żeglugi na morzu. Podczas jednej z nich poznaje parę bohaterek.
               Dlaczego tak bardzo go lubię? Po pierwsze, nie jest idealny. Taki się może wydawać na pierwszy rzut oka, ale on również pozwala sobie na (rzadkie, ale jednak) przekleństwa, potajemne umowy, czasami zachowania nie na miejscu. Ale to dodaje mu niesamowitego uroku, tak, że nie da się go nie pokochać. Po drugie, miłuje swój kraj. To naprawdę niezwykłe, gdyż właśnie jego rodacy i przyszłość państwa mają dla niego największą wartość. Jeśli ktoś nie rozumiał, co to znaczy być patriotą, po przeczytaniu tej lektury na pewno zrozumie. Merik darzy ogromnym szacunkiem historię narodu, ale również inne kraje. Jego postawa w tym wszystkim jest godna podziwu. Dziękuję autorce, za takiego bohatera, który ratuje moją wiarę w ludzi.
               Największą zagadką książki jest Aeduan. To mnich z zakonu Carawenów, który mimo jak najbardziej pozytywnych cech bractwa, stał się najemnikiem i zabójcą. Ciężko powiedzieć, czy jest on antagonistą; raczej tak, ale jego emocje i postępowanie jest tak pokrętne, że ciężko go przyporządkować w sposób jednoznaczny. Młody mężczyzna jest krwiodziejem; potrafi wyczuć ludzką krew, pokierować nią, a nawet zatrzymać. Jego dar jest niezwykle rzadko spotykany, przez co staje się najbardziej niebezpieczną postacią w książce.
               Aeduan daje się kupić, ale zarazem kilkukrotnie zachowuje się honorowo. To dziwna osoba; ciężko odczytać jego intencje, jest strasznie tajemniczy. Nie wiemy o nim dużo, jedynie to, że trafił do klasztoru przypadkiem i ma bardzo dziwną relację ze swoim ojcem. Z zapartym tchem obserwowałam jego rozterki, między tym, co słuszne a złożonymi wcześniej obietnicami. Generalnie trudno go rozgryźć, przez co staje się najbardziej niepokojącą i interesującą postacią. Więzi łączące go z innymi bohaterami nieustannie się zmieniają.
               


Co jest jeszcze ciekawe w historii? Samo jej osadzenie. Czaroziemy kształtem i nazwami przypominają Europę. Zamieszczona na siódmej stronie mapa jest bardzo podobna do ułożenia naszego kontynentu. Mamy Portolię (Portugalię), Dalmocję na terenach Włoch, Nubrevnę w Grecji, Marstok w Turcji, Śródmorze (Morze Śródziemne), Morze Północne (Pólnocne i Bałtyk), imperium Cartorriańskie obejmujące Europę Zachodnio-Środkową, Arythuanię (Europę Wschodnią), Poznin (Poznań), Venazę (Wenecję), Praggę (Pragę) i mnóstwo innych miejsc, które oddają rzeczywistość. To śmieszne uczucie, że mamy do czynienia z zupełnie inną krainą, ale można to łatwo przełożyć i zobrazować w prawdziwym terenie.


               Podsumowując, książka bardzo przypadła mi do gustu. To niesamowita, pędząca historia, nie dająca ani chwili wytchnienia. Z przyjemnością przewracałam kolejne strony, pochłaniając każde słowo. Styl autorki mnie oczarował. Jestem pewna, że sięgnę po kolejną część trylogii, ,,Wiatrodzieja’’. Cieszę się, że miałam okazję przeczytać tak fantastycznie bawić się przy tej lekturze. Polecam ją każdemu, bo każdy znajdzie tu coś dla siebie. 

Wasza,
Aleks ;)